środa, 14 maja 2025

 21.03.2025r.   "Pojezierze Świętokrzyskie" - "Żurawski Ług" - "Jezioro Elżbiety" - Jedle - Łopuszno

     

        Pierwszy dzień kalendarzowej wiosny i jak tu nie uczcić takiej daty, nie wybierając się na łono natury? Nie ma takiej opcji. 
 
        Biorąc dzień wolnego w pracy postanowiliśmy wybrać się niewielką ekipę i pojechać autem na "pojezierze świętokrzyskie" w poszukiwaniu żurawi. Pogoda trafiła się wyśmienita, sporo słońca i ciepły dzień, czyli w sam raz na wypad za miasto. Trzecia dekada marca, więc dzikie ptactwo wodne już dawno rozgościło się pośród świętokrzyskich jezior i mokradeł. I z myślą o sfotografowaniu żurawi, wybraliśmy się w okolicę Gnieździsk i Łopuszna. W planach były trzy punkty: Żurawski Ług, jezioro Elżbiety i słynny Żabiniec. A gdzie natrafiliśmy na te zwiastujące wiosnę ptaki ...... w dalszej części opowieści.
 
       Pierwszą, kalendarzowo-wiosenną wyprawę rozpoczynamy od parkingu po zachodniej stronie Gnieździsk. Stąd ruszamy pieszo w kierunku północno-zachodnim aby obejść dokoła rozlewiska Żurawskiego Ługu.
 
       Po krótkiej wędrówce przez piaszczysty las pełen lisich jam, docieramy do brzegu jednego z większych pozostałości dawnych, świętokrzyskich jezior.
       Niewiele osób zapewne wie, że na terenie naszego województwa, jeszcze do niedawna istniało tzw. Pojezierze Świętokrzyskie. Powstało one w czasach zlodowacenia, około 10 tys. lat temu na skutek wywiewania sypkiego podłoża - piasku, przez wiejące wówczas huraganowe wiatry. Powstawała w ten sposób ogromna niecka która w wyniku topnienia lodowca napełniała się wodą. Zbiorniki takie powstawały od Strawczyna aż po Łopuszno i Rykoszyn na południe. Najatrakcyjniejszym z takich polodowcowych jeziorek jest jezioro Elżbiety, znajdujące się koło Michalej Góry. Niestety w wyniku melioracji i osuszania większość tych prehistorycznych pamiątek zarosła, bądź zniknęła na zawsze.
 
       Niestety, ale na Żurawskim Ługu zastaliśmy tylko łabędzie, dzikie kaczki i parę perkoz. Słychać było co prawda żurawie w oddali, ale albo wybrały się na pola aby żerować, albo to miejsce stało się zbyt popularne i ptaki się stąd wyniosły.
 
        Zataczając krąg wokół zbiornika, musimy po drodze pokonać podmokły las. Nazwa "ług", to staropolskie słowo związane z miejscami podmokłymi, oznaczające bagna, mokradła, łęgi, czy zabagnione łąkę. Poziom wód jest tam zazwyczaj zmienny, w okresie roztopów i długotrwałych opadów jest znacznie wyższy, zaś w wyniku ich braku, wody ubywa. Nam na trasie wędrówki trafił się trochę jakby łęgowy las, z tym że zamiast olch rosły tu przeważnie brzozy i sosny.
 
Pomimo podmokłego, bagiennego terenu ..... nie, to nie łoś - to Bartek ;)
 
      Domykamy powoli pętlę naszej trasy, wędrując północnym brzegiem rozlewiska. W oddali nadal słychać było klangor żurawi, ale nie rezygnując z poszukiwań wsiadamy do auta aby dotrzeć do kolejnej miejscówki.
 
        Następnym punktem przy poszukiwaniu żurawi było słynne Jezioro Elżbiety. Teren na którym się ono znajduje należy do osoby prywatnej i bez zgody właściciela nie wypada tam wchodzić. My akurat doszliśmy od strony strumienia i żadnej tabliczki tam nie widzieliśmy. Myślę, że jeśli ktoś uszanuje to miejsce, nie będzie śmiecił ani palił ogniska, to nic złego się nie stanie. W pobliskim lesie widać było ślady po zeszłorocznym pożarze poszycia leśnego, dlatego w okolicy zainstalowany jest monitoring.
 
        To kolejne z pozostałości świętokrzyskich jezior, zapewne znacznie już pomniejszone w wyniku upływu czasu. To malownicze miejsce z uroczym pomostem, swą nazwę nosi od imienia żony właściciela okolicznych dóbr. Szkoda tylko, że ten drewniany pomost dodający uroku tej miejscówce powoli się rozsypuje.
 
Wokół akwenu panuje niezwykła cisza, słychać jedynie pierwsze wiosenne ptaki i nawoływania żab. I tu niestety również nie natrafiliśmy na żurawie. 
 
     Jadąc w kierunku Łopuszna na kolejną miejscówkę, zauważyliśmy z drogi stary, drewniany wiatrak bez skrzydeł. Szybko po hamulcach, zawracamy i podjeżdżamy pod niego. Po chwili podszedł do nas właściciel tego zabytkowego obiektu, bardzo sympatyczny pan i otworzył dla nas jego wnętrze. Po zezwoleniu na wejście do środka, zaczęliśmy zwiedzać jego zakamarki.
 
Od razu przy wejściu naszą uwagę przykuła stara tabliczka z "policyjnym zakazem palenia".
 
         Wiatrak ten, wybudowany w 1920 roku to przedstawiciel najstarszego i najprymitywniejszego typu wiatraka europejskiego - koźlaka. Na ziemiach polskich pojawił się już w XIV wieku, najwcześniej w Wielkopolsce i na Kujawach. Jego nazwa pochodzi od tzw. kozłów, czyli 4 zastrzałów, wczepionych w fundament budowli podtrzymującej słup, stanowiący pionową oś przechodzącą przez środek młyna. Nastawianie wirnika do kierunku wiatru odbywało się ręcznie za pomocą umocowanej do niego belki o odpowiedniej długości, wokół której obracano całą konstrukcję wiatraka. Od XIX wieku zamiast drewnianego kozła zaczęto stosować bardziej wytrzymałe konstrukcje z cegły lub kamienia, a następnie z betonu. Wnętrze wiatraka pomimo upływającego czasu, zachowane jest w dobrym stanie.
 
Zwiedzając wiatrak warto zwrócić uwagę na różne detale, jak ta oto tabliczka znamionowa z nazwą zakładu, gdzie powstały części do tego młyna.
 
Niektóre z mechanizmów poruszających maszyny w młynie, pokryte zostały patyną z mąki, kurzu i pajęczyn. 
 
      Zaglądając do małej drewnianej szafeczki, zobaczyliśmy zakurzony kieliszek, zapewne z którego ówczesny właściciel popijał zacne trunki oraz niepozorne pudełeczko. Znajdowała się w nim wata żelazna, nasycona roztworem chlorku żelazowego, używana do tamowania krwotoków. Na przedniej stronie zaciekawił nas nadruk z adresem fabryki, mieszczącym się w Stalinogrodzie. A owe miasto to dzisiejsze Katowice, które w czasach najmroczniejszej komuny nosiło niechlubną nazwę, po słynnym ludobójcy i zwyrodnialcu - Stalinie.
 
        Dzięki uprzejmości spadkobiercy młyna, mieliśmy okazję zobaczyć również jego górny poziom. Po wysłuchaniu wielu ciekawych opowieści, podziękowaliśmy właścicielowi za gościnę i udaliśmy się do ostatniego punktu naszej wyprawy.
 
      Po dotarciu do wsi Jedle, parkujemy samochód pod wiatą turystyczną i udajemy się nad kolejne, polodowcowe jezioro - Żabiniec. Prowadzi do niego szutrowa droga z fotogenicznymi, pokrzywionymi żerdziami ogrodzenia.
 
To ostatnia szansa na spotkanie żurawi, lecz jak na razie natknęliśmy się na ślady działania bobrów.
 
      I w końcu są :), niestety bardzo płoche i możemy je obserwować tylko z daleka. Żuraw zwyczajny (Grus grus) to gatunek dużego ptaka zamieszkujący północną i środkową część Euroazji. Niegdyś popularny w całej Europie, teraz w wyniku osuszania podmokłych terenów występuje tylko w niewielkich koloniach i na niewielkich terytoriach. Do Polski przylatuje w marcu i kwietniu, a opuszcza nasz kraj we wrześniu i październiku. Zimuje na Półwyspie Iberyjskim, we Francji, w Afryce Północnej aż po Indie i wschodnie Chiny.
 

 
      Z dawnego dużego jeziora Żabiniec pozostało już tylko rozległe torfowisko, wśród którego znajduje się kilka zbiorników wodnych. Zobaczyć tu można pływającą darń, tzw. pło lub spleje – grubą warstwę pływającej roślinności osiągającą do dwóch metrów grubości. W wodzie rosną nenufary, grążele czy czermień błotna z białymi kwiatami. Brzegi akwenów porasta bagno zwyczajne, zwane też dzikim rozmarynem. Z racji wydzielania silnego zapachu, było niegdyś stosowane jako środek odstraszający mole.
 
Niestety w wyniku osuszania powierzchnia lustra wody dramatycznie się kurczy, tu gdzie dawniej była tafla wody, teraz rosną bujne trawy i powoli zaczynają wyrastać brzozy i sosny. 
 
I tu również jak przy Jeziorze Elżbiety postawiony jest pomost do wody.
 
 Przy największym ze zbiorników na Żabieńcu
 
Wracając z Żabińca przez wioskę Jedle, nasz wzrok przykuł niezwykły mural na szczycie jednego z domów, poświęcony pamięci rodziców gospodarzy.
 
Wracając do domu postanowiliśmy odwiedzić Łopuszno. Na zdjęciu niewielki rynek i kościół parafialny przebudowany pod koniec XIX w. 
 
        W centrum miasteczka znajduje się również pałac Dobieckich z 1897 roku z bramą murowaną z I poł. XVIII wieku, wzniesiony według projektu Władysława Marconiego. Po wojennych pożarze w latach 1947–1948 przeprowadzono remont i adaptację budynku na szkołę. W budynku funkcjonował Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych i Liceum Ogólnokształcące im. kardynała Karola Wojtyły. Aktualnie pałac odzyskali dawni jego właściciele – rodzina Chrzanowskich i trwa w nim generalny remont. Zza parkanu widać starą, lekko zrujnowaną fontannę, która zdobiła pałacowy park.
 

      Drugim punktem odwiedzony podczas powrotu były ruiny pałacu Tarłów. Pałac został wzniesiony w latach 1645–1650 przez Jana Aleksandra Tarłę i słynął z tego, że był bardzo podobny do kieleckiej rezydencji biskupów krakowskich. W rodzinie Tarłów majątek pozostał do 1842 roku, a w połowie XIX wieku spłonął. Od tego czasu, mimo licznych starań, obiekt popada w coraz większą ruinę.


Ostatnio nawet zostały powycinane krzaki i drzewa otaczające zamek, to ponoć pierwszy krok do rewitalizacji tego wspaniałego pomnika historii.
 
Na koniec jeszcze rzut oka w dal, otoczenie pałacu i czas wracać do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz